top of page
Szukaj

Spotkania z mistrzami

  • Zdjęcie autora: KINIOR
    KINIOR
  • 6 kwi 2019
  • 3 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 5 cze 2019






Spotkania z mistrzami


W latach osiemdziesiątych nie było jeszcze żadnych szkół jazzowych. I oczywiście Youtube’a . Wobec tego edukacja odbywała się klasyczną metodą nauczyciel – uczeń. Jednak spotkanie nauczyciela było możliwe tylko na koncertach. Żeby się czegoś dowiedzieć, należało uczestniczyć w warsztatach. Najbardziej popularnymi na tamte czasy były warsztaty muzyczne w Chodzieży, później w Mąchocicach czy warsztaty odbywające się na festiwalu FAKT (Festiwal Artystyczny Konfrontacje Twórcze) w Bolesławcu.

Frazy jazzowe bardzo różnią się od potocznie funkcjonujących melodii – zrozumienie i nauczenie się ich wymaga trochę pracy.

Po otrzymaniu nagrody na festiwalu w Kaliszu, gdzie grałem na dwóch instrumentach, dostałem się do szkoły Zbigniewa Zajferta – sax i do Bronisława Suchanka – kontrabas.

U Zbyszka Zajferta od razu przeszliśmy do utworu Oleo, który choć był standardem jazzowym, dla początkującego jazzmana brzmiał dość oryginalnie, natomiast Suchanek uczył nas kompozycji Jarreta, Sorcerer. Jeden bas grał charakterystyczny motyw ostinato w podstawie, a drugi bas grał temat, po czym improwizował.

Można było załapać się na lekcje u każdego nauczyciela. Pamiętam lekcje pianina prowadzone przez Jana Jarczyka, gdzie uczyliśmy się utworu Herbie Hanckocka, Maiden voyage, w którym charakterystycznymi akordami są akordy suspendowe. Jan Jarczyk wytłumaczył nam też jak dzieli break Billy Cobham w utworze I know I know z repertuaru Mahavishnu Orchestra.

Techniczna sztuczka Cobhama polegała na tym, że 16 taktów podzielił na:

jeden raz na 3, dwa razy po 4 i raz na 5 – te wartości świadomie akcentował, co brzmiało jakby się pomylił, ale oczywiście wychodził na raz, co robiło niezwykłe wrażenie.

W przerwach między blokami zajęć, kiedy jeszcze nie był to czas na klimaty barowe i jamowe, uczniowie rozwijali swoje umiejętności ćwicząc na instrumentach, a nauczyciele m.in. Zbyszek Namysłowski grali w tenisa stołowego.

Pamiętam kiedy przy pianinie uczyliśmy się jakiegoś standardu, a Zbyszek co chwila między jedną a drugą piłką podbiegał i poprawiał nasze błędy uderzając właściwe akordy, po czym szybko wracał do stołu pingpongowego.

Nie pamiętam dokładnie co działo się na których warsztatach; przypominam sobie udział Dona Cherry’ego czy Stu Martina, a na warsztatach w Bolesławcu ciekawą ekipę ze szkoły jazzowej z Grazu, dzięki której nauczyliśmy się improwizacji free i odważniejszych form improwizacji w ogóle.

Dzięki Donowi Cherry’emu pierwszy raz zetknąłem się z mantrą Om Ma Ni Pe Me Hung. To był czas kiedy Don fascynował się kulturą wschodu, chodził w długich kolorowych sukniach i uprawiał marchewkę.

Kiedyś wszedł na nasz jam w momencie, gdy graliśmy bardzo trudny standard Giant Steps, siadł do pianina i prostymi akordami zaintonował utwór Gina kanagina gina gina ooo…. Powiało spokojem, radością i lekkością. Don Cherry w prosty sposób dał nam lekcję muzyki.

Stu Martin, który chodził w kowbojskich butach, a z tyłu w kieszeni miał wetkniętą dużą kraciastą chustę, zaprosił do siebie jednego perkusistę, który akurat obchodził urodziny i tylko dla niego zagrał koncert na perkusji. Potem się dowiedziałem, że potrafił też – a był to początek lat osiemdziesiątych, więc było to praktycznie niemożliwe – znaleźć w Chodzieży narkotyki.

Tomek Stańko nie był wykładowcą na warsztatach, ale był naszym guru – mam tu na myśli ekipę Tie Breaku. Fascynowaliśmy się jego płytą Pejotl z narratorem Markiem Walczewskim. Spotkanie z Tomkiem poza samą muzyką było ucztą intelektualną i duchową. Tomek miał zdecydowane poglądy na wszystkie tematy. Świadomość estetyczna manifestowała się u niego także w ubiorze np. świetnymi butami. Zawsze miał bardzo drogie buty. Kiedyś złożyłem mu wizytę w domu – pozwolił mi sfilmować kolekcję swoich butów, a ich wartość była równa wartości dobrego samochodu.

Za każdym razem, kiedy obcowałem z gigantami muzyki jazzowej, dowiadywałem się o historii jazzu. Spotkanie z Bobem Stewardem (pierwsza tuba świata), podczas którego opowiedział o początkach amerykańskiego jazzu i bezpośredni kontakt z Stevem Kindlerem, którego muzykalność była powalająca, na zawsze utkwiły mi w pamięci. Opowieść Michała Urbaniaka z kolei o jego spotkaniu z Milesem Davisem, zawsze przyprawiała mnie o dreszcze.

Przeciwieństwem edukacji jazzmanów był wokalista Twinkle Brothers, Norman Grand, gwiazda reggae, który był naturszczykiem, ale z ogromna charyzmą. Moje pierwsze spotkanie z Normanem odbyło się w Polsce podczas realizacji płyty, gdzie Young Power pełniło rolę sekcji dętej. Norman wychodził zza stołu mikserskiego, gdzie urzędował z Derekiem, wpadał do nas do studia śpiewając jakąś frazę, uczyliśmy się jej, a potem rozpracowywaliśmy na głosy i nagrywaliśmy.

Z Normanem miałem przyjemność jeszcze raz brać udział w nagrywaniu jego płyt w Londynie – wówczas już wiedziałem czego się spodziewać podczas sesji. Któregoś dnia Norman zaprosił mnie do swojego domu w Londynie i przyznam, że rzadko spotyka się tak dynamiczny dom.


 
 
 

Comments


bottom of page